strona głównastrona głównaforum dyskusyjnesklep fanów star wars
 Czytelnia > Fan-Fiction > Spokój i Wybaczenie nasze bannery
 Główna
 News
 Wojny klonów
 Epizod II
 Epizod III
 Komiksy
 Figurki
 RPG
 Clone Wars
 Galeria
 Wallpapers
 Czytelnia
 Wywiady
 Humor
 Bank Wiedzy
 Spotlite
 StarCast
 Wassup?
 Polski Stuff
 Fan Films
 O stronie

 Koszulki
 Sklep Star Wars


Sklep Gwiezdne Wojny


SPOKÓJ I WYBACZENIE

Bartosz "Bartosh" Bolechów

Gwiazdy są teraz inne. Niemal mogę je dotknąć. Jestem tego pewien... gdybym tylko był w stanie się poruszyć. Myślałem, że będzie zimno... ale nie... już nie jest zimno. W ogóle nic nie czuję. Tylko lekkie mrowienie. Nic więcej. Czekam. Umieram. Czekam. Gwiazdy są coraz bliżej. Pulsują...



Pamiętam szare niebo Balmorry. Urodziłem się w Daltess, niewielkim, brudnym mieście przemysłowym, ale kiedy byłem dzieckiem rodzice przenieśli się do Capital City. Szukali lepszego życia. Dla mnie. Tak myślę.

Dorastałem w wielkim mieście, dlatego nigdy nie robili na mnie wrażenia ważniacy z Coruscant, których spotkałem wiele lat później. Gówniarze chełpiący się swoją odwagą i poświęceniem. "Nie musieliśmy tego robić" - mówili - "Mogliśmy się gdzieś zadekować, bo nasi ojcowie pracują w Administracji Centralnej. Czuliśmy po prostu, że to nas obowiązek". I patrzyli na biednych, zupełnie nieprzytomnych wieśniaków, którzy po raz pierwszy widzieli z bliska okręt wojenny. Sukinsyny, ot, co. Niejednemu z takich gnojków rozwaliłem łeb. No... przynajmniej miałem na to ochotę...

Mój ojciec został zabity w czasie ulicznego napadu. Zabrali mu tani notatnik i kilka kredytów, które miał przy sobie... nie... to nie prawda. W rzeczywistości zapił się na śmierć. Nie mógł znieść pracy w Bin Prima. Miał duszę poety, tak mówiła mama.

Ja też nie mogłem znieść tej pracy, choć poetą z pewnością nie byłem. I co zrobiłem ? Trafiłem do pudła ? Zabiłem kogoś ? Nie. Znacznie głupiej, przyjaciele. Wstąpiłem do armii.

To znaczy próbowałem. Trzy razy. Nie chcieli mnie, dranie. Po raz pierwszy wypełniłem formularz niebieski. Oficer werbunkowy spojrzał na mnie i nie wiedziałem, czy w jego oczach widzę pogardę, czy tylko bezgraniczną obojętność. "Szturmowcy" - mruknął. "Nie szalej, dziecko. Nie szalej". A potem podarł mój formularz. Nikt nigdy mnie tak nie upokorzył. Miało to swoje dobre strony. Byłem uodporniony.

Oczywiście nie od razu. Przesiedziałem swoje w knajpach, przepijając rentę matki i wysłuchując wciąż tych samych idiotycznych opowieści moich debilnych koleżków.

Po raz drugi zjawiłem się w biurze trzy lata później. Byłem całkowicie zdesperowany. Próbowałem dostać się do Korpusu Inżynieryjnego - miałem doświadczenie, ale nie miałem dyplomu. Liczyłem na to, że zaoferują mi kształcenie w Akademii. Dotarłem do etapu badań klinicznych, kiedy inżynierki dowiedziały się, że próbowałem startować do Szturmowców. "Wykryli" u mnie jakieś nieprawidłowości neuralne i wykopali na ulicę. Armia jest popieprzona - myślałem - na froncie pewnie zabijają się nawzajem.

Tydzień później, świeżo ogolony i pachnący, wyprostowany i wyszczekany jak młody studencik z Mrlss, ruszyłem do boju po raz ostatni. Moje ambicje były ograniczone. Chciałem załapać się do obsługi technicznej Gwardii Ballmorrańskiej. I właśnie wtedy dostałem się do... Floty. Imperium toczyło wojnę. Terroryści zniszczyli podobno jakąś ważną instalację militarną, o której nikt nic pewnego nie wiedział. Stanowili poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa. Flota potrzebowała pilotów i wcale nie przeszkadzało im moje zamiłowanie do białych zbroi, albo po prostu o tym nie wiedzieli.

OK. Wydostałem się z parszywej planetki. Z deszczu pod odpływ ścieku. Szkolenie, gówniane żarcie, rzyganie w symulatorach. Pilot TIE-fightera, do usług.

Wiecie ile walk przeżywa średnio pilot myśliwca TIE ? Podobno 3,88, ale podejrzewam, że to kłamstwo. Te pudła są jak latające platformy egzekucyjne. Widziałem, jak kolesie, którzy pierwszy raz startowali do bitwy, chwiali się na nogach. Ich oczy były wielkie jak spodki. Stymulatory były na pokładzie niemal w cenie arkanijskich diamentów. Widziałem, jak Bisquey, facet, który "spełniał swój obowiązek, zamiast się dekować" wpadł w taką histerię, że nie mogli go oderwać od drabinki. Nie był w stanie wejść do kabiny. Po prostu nie mógł tego zrobić. Po jego policzkach płynęły łzy, a on potrząsał głową i powtarzał : "teraz...teraz...teraz...teraz...". Nigdy więcej go nie widziałem. Kiedy go rozstrzelali (na pewno to zrobili) ja sam byłem daleko stamtąd. Daleko stamtąd...



Bandyci dopadli nasz konwój i zrobili to naprawdę sprytnie. Tak przypuszczam, bo chociaż sami poważnie oberwali, zdołali zniszczyć większość frachtowców i nieźle pokiereszować kilka okrętów osłony, zanim jeszcze zdążyłem nacisnąć spust działek. Przyznaję, że niewiele wiem o bitwie i jej przebiegu. Dla mnie było to bardzo krótkie starcie. Wystrzelili nas w trybie czerwonego alarmu - nie zdążyłem nawet obetrzeć krwi z nosa, który rozbiłem sobie o słupek pryczy. Walczyłem. Pierwszy raz, jak to mówią, "w ogniu bitwy".

Myślę, że nasz niszczyciel, "Purificator" rzucił do walki wszystko co miał - sześć szwadronów myśliwców TIE. W przestrzeni zrobiło się aż gęsto. Ale potem nas dopadli. Mój dowódca szwadronu zginął w jakieś dwie minuty po opuszczeniu przez nas hangaru. Dranie mieli X-Wingi i to nie była dobra wiadomość.

W czasie walki pilot takiej maszyny musi być w całkowicie odmiennym stanie psychicznym niż my w swoich pudłach. Kluczowe słowo to "tarcze". Jasne, że można go dopaść, pewnie że tak. Ale facet wie, że nie wystarczy jedna porządnie wymierzona salwa gościa siedzącego mu na ogonie, żeby zamienić go w malowniczą kulę ognia. To poważny plus.

Było nas więcej. Ale tylko przytłaczająca przewaga liczebna mogłaby nam pomóc. Zrobił się z tego starcia straszliwy chaos - widziałem nawet, jak dwóch bandytów wpadło na siebie i eksplodowało. Bałagan i sieczka - nie tego nas uczono, nie tak to miało wyglądać. Wpadłem w panikę i nie bardzo pamiętam, co było potem. Cudze i własne wrzaski wdzierały mi się do uszu, w gardle drapała mnie strużka ciepłej i gęstej krwi. Szarpałem stery i waliłem na oślep. Wlazłem na ogon jakiegoś A-Winga i chyba nawet oberwał w silnik, ale to strasznie zwrotne maszyny. Wyrwał gdzieś w bok, a miałem wrażenie że widzę lecącą na mnie torpedę, chociaż system milczał jak zaklęty. Odbiłem gwałtownie i wlazłem prosto pod lufy miotaczy. Oberwałem. To jeszcze pamiętam. Wstrząs i cholerne zdziwienie, kiedy widziałem kątem oka odlatujący panel radiatora. A potem już ciemność i cisza w tym cholernym komunikatorze.



No tak. Oczywiście, że się obudziłem. Czy w przeciwnym wypadku mógłbym snuć ten bełkotliwy monolog, udając, że mam chociaż jednego słuchacza ? Pierwsze wrażenie, to bardzo silne szczypanie oczu i obrzydliwa lekkość. Nienawidzę braku grawitacji. To naprawdę nic przyjemnego. Chciałem tylko jednego : umrzeć, albo - i to był plan minimum - chociaż zwymiotować. Czułem się fatalnie. W ustach miałem coś twardego, nos gniótł mi jakiś zacisk. Poruszyłem się. Jak w galarecie. A jednak nic mnie nie bolało. Zupełnie nic.

Widziałem jak przez mgłę. Rozmazane, płynne, pozbawione ostrości kształty. Jakieś postacie na zewnątrz, chyba rozmawiali. Widziałem też droida medycznego, odwracał do mnie powoli swój półprzezroczysty korpus.

Bacta - dotarło do mnie z opóźnieniem. Potem zasnąłem, albo zemdlałem.



Przebudzenie nie było przyjemne. Poczułem ukłucie w szyję i zimny dotyk na nadgarstku. Szybko zaczęli ze mną zabawę.

Pomasowałem zesztywniały kark, widząc jeszcze jak droid medyczny wyjeżdża z pokoju. Przed moją twarzą pojawiła się kolejna maszyna.
- Jak pan się czuje ? Jestem R-2PO, droid protokolarny. Zajmę się tłumaczeniem pańskiej rozmowy.
- Z kim... będę rozmawiał ? - udało mi się wydusić.
I wtedy ich zobaczyłem. Głowami dotykali niemal sufitu.

Zajęli się mną bardzo profesjonalnie. Łagodny, spokojny i pewny siebie Ithorianin. Major wywiadu Geron Toshbar, jak przedstawił go droid. Wywiadu rebelianckiego, oczywiście. I, dla niezbędnej równowagi oraz zgodności z regułami sztuki, jeszcze jedna "osoba". Ogromny i agresywny Wookiee o trudnym do wymówienia imieniu. Brzmiało to jak Dirrlath, ale mnie nie robiło to różnicy. Podobno był kapitanem służb specjalnych.

Byłem przerażony. Dostali mnie bandyci, o których nasłuchałem się prawdziwie potwornych historii. W oczach Wookieego widziałem nienawiść - znałem ich i zdawałem sobie sprawę, co Imperium zrobiło jego pobratymcom. A także, co niektórzy z nich robili żołnierzom Imperium.

Przesłuchanie zaczęło się spokojnie. Toshbar pochylał nade mną swoją dziwaczną głowę i przeszywał wielkimi oczami. Mówił powoli i spokojnie w swoim śpiewnym narzeczu. Nieczęsto zdarzało im się dostać w ręce żywego żołnierza Imperium. A już na pewno nie pilota myśliwca TIE, ale to akurat ich specjalnie nie zachwycało. Chcieli wiedzieć wszystko - od rozmiarów toalet na "Purificatorze", przez cykl badań, szkoleń i uwarunkowań, aż po życiorysy naszych dowódców, zupełnie jakbym mógł coś na ich temat wiedzieć. Nie będę odgrywał bohatera, pomyślałem, bo parszywy Wookiee mnie rozszarpie zanim mrugnę. A więc mówiłem wszystko, co tylko przyszło mi do głowy.

I nie była to najlepsza taktyka. Owłosiony oficer ryknął, aż włosy stanęły mi dęba. Droid też wyglądał na poruszonego, gdy tłumaczył jego słowa.
- Kapitan Dirrlath twierdzi, że pan kłamie, sir.
- Niech przyślą człowieka - wyszeptałem. - Chcę porozmawiać z jakimś człowiekiem.
Wookiee pochylił się nade mną tak szybko, że wyglądał jak rozmazana plama. Poczułem, jak coś unosi mnie w górę i moje plecy uderzyły w ścianę.

Zajrzał mi prosto w oczy. Z bliska. I warknął bardzo, bardzo cicho. Przyjrzałem się też jego kłom. Żołądek podszedł mi do gardła.
- Kapitan Dirrlath kazał mi powiedzieć - wymamrotał nerwowo droid - że pańskie rasistowskie poglądy zostaną uszanowane. Za chwilę wezwie jakiegoś człowieka, żeby sprzątnął pana śmierdzące zwłoki, sir.

Trzymał mnie jedną ręką za szpitalną koszulę na piersiach, wciskając niemal w ścianę. Zamknąłem oczy. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że może mnie wypatroszyć bez najmniejszego wysiłku. Ithorianin zasyczał coś ostro, a droid błyskawicznie przełożył to na szczekania Wookieech. Wylądowałem z powrotem na łóżku i zostałem sam w pokoju.

Przez następną godzinę zastanawiałem się, czy Ithorianin naprawdę opieprza tego zwierzaka gdzieś za drzwiami, czy też to tylko element gry pod tytułem "jak zmusić Imperiala do mówienia". Teraz już wiem, że chodziło o to drugie.



I tak to się zaczęło. Rebelianci byli ambitni. I jak na bandytów ściganych przez Siły Zbrojne Imperium w całej Galaktyce, całkiem spokojni. Miałem wrażenie, że to spokój skazańców akceptujących swój los z ponurym, choć jednocześnie wyzwalającym umysł fatalizmem. Jeśli przyprzeć do muru nawet tak niegroźne stworzenie, jak drebin z Kuat, zacznie walczyć o życie niczym najdzikszy drapieżnik. I oni byli właśnie takimi roślinożercami, których przyparliśmy do muru. Zrozumiałem to znacznie później.

W każdym razie ich metody były powolne, ale skuteczne. Stawiali na "kontakty interpersonalne." Nazywali to reedukacją i reprogramowaniem. Na początku polegało to zwykle na tym, że do mojej celi przychodził Skiit, bardzo młody Ithorianin, i opowiadał mi o swoim życiu... Nie, mówię poważnie, tak właśnie było. A ci zwariowani czciciele drzew potrafią opowiadać. To lepsze niż najciekawsze holofilmy jakie widziałem (a na mojej ojczystej planecie i na okręcie widziałem ich naprawdę sporo).

Mówił w basicu, ale stopniowo i niepostrzeżenie nauczył mnie ich melodyjnego języka, "abym łatwiej mógł dotknąć jego ducha", jak to ujął. Usłyszałem historie o miejscach tak całkowicie mi obcych, jak Tafanda Bay, czy Tree of Tarintha. O potężnych latających miastach i nieprzebytej puszczy. O wielkich i pięknych statkach Brahtflen Corporation żeglujących spokojnie w pustce. Czasem zasypiałem zasłuchany. Czasem zasypywałem go pytaniami. To było niezwykłe. Ja sam też odpowiedziałem na wszystkie jego pytania. I tak zostałem po raz pierwszy zdrajcą.



Stopniowo (kiedy już całkiem straciłem rachubę czasu) pozwalali mi na coraz więcej swobody. Mogłem opuszczać celę - a była to wyjątkowo parszywa klitka, choć szczerze mówiąc na niszczycielu warunki były niewiele lepsze - i zapuszczać się wszędzie, gdzie tylko otwierały się przede mną drzwi. Dowiedziałem się gdzie jestem. To był Rebeliancki obóz treningowy, niewielka nora wydrążona w jakiejś planetoidzie, prawdopodobnie gdzieś w Środkowych lub Zewnętrznych Odległych Rubieżach. Placówka Wywiadu i Operacji specjalnych, jak mi powiedziano. Mieli tam wszystko - sale treningowe, strzelnice, symulatory, ale przede wszystkim sale wykładowe, gdzie młodzi adepci Rebelii, przyszli szpiedzy, komandosi i skrytobójcy wysłuchiwali rozmaitych specjalistów od dywersji, teorii propagandy, technik sabotażu czy taktyki walki partyzanckiej.
- Chcecie ze mnie zrobić zabójcę ? - zapytałem kiedyś Skiita po tym, jak ten zabrał mnie na jeden z wykładów.
- Nie - spojrzał na mnie swoimi mądrymi oczami - Ty już jesteś zabójcą. My chcemy zrobić z ciebie istotę rozumną.
Ale ja wiedziałem, że wojna nie jest dziełem rozumu.

Rzeczywiście wydawało im się, że mogą mnie wyszkolić na agenta wywiadu. Pewnego dnia, gdy do bazy przybył generał Crix Madine z inspekcją i kilkoma krzepiącymi odczytami, Skiit stanął obok mnie i powiedział cicho:
- On przebył długą drogę. Ty właśnie teraz na nią wstępujesz.
Tak, słyszałem o tej drodze. Jedni nazywali ją zdradą i szaleństwem. Inni odwagą rozumienia, że lojalność wobec wewnętrznego poczucia sprawiedliwości jest najwyższą wartością. Ale ja nie wierzyłem w nieomylny wewnętrzny głos. Przez wiele miesięcy słuchałem politycznych hymnów na cześć Imperatora i Dowództwa. Potem wysłuchiwałem historii o ich nieludzkich zbrodniach. Bandyci stali się z dnia na dzień Rebelią przeciwko bezprawiu i tyranii. A ja przestawałem wierzyć w cokolwiek. Chciałbym wam powiedzieć, że odnalazłem Prawdę, wewnętrzną ścieżkę, ale tak nie było. Mój świat był zupełnie strzaskany. Chyba po prostu nie nadawałem się na żołnierza. Nie było we mnie płomienia. Sprawiedliwego gniewu.

Okłamywałem ich, bo nie widziałem innego wyjścia. Polubiłem Skiita, zostaliśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Nigdy jednak nie zdołałem się pozbyć leciutkiego nerwowego odruchu, kiedy przypadkowo dotknąłem jego suchej skóry. Moje własne uczucia, moje własne... wyduszę to wreszcie z siebie... obrzydzenie... tak, obrzydzenie, raniło mnie. To była pułapka bez wyjścia. Bałem się, że oszaleję.

Rozpocząłem cykl szkolenia. Zacząłem się uczyć metod kodowania i przesyłania informacji, cichego zabijania, oszukiwania sond mózgowych. Okłamywałem ich. I stopniowo zacząłem nienawidzić. Wyrwali mnie z jednej ścieżki, a na drugą nie chciałem i nie mogłem wkroczyć. Nie nadawałem się na szpiega, ale bałem się do tego przyznać nawet sam przed sobą. Chciałem koniecznie w coś uwierzyć. Próbowałem.

A kiedy w ciszy wieczornej pory odpoczynku rozmawiałem z moim przyjacielem w jego pięknym języku, niemal mi się to udawało.

Nigdy jednak do końca.

Aż wreszcie zostałem wyzwolony.



Korpus ekspedycyjny Floty wyłonił się z nadprzestrzeni nie dając nam... nam ?... żadnych szans. Chcieli nas żywych, więc zamiast torped wysłali promy desantowe. Zakłócili łączność podprzestrzenną, a potem do bazy wdarli się szturmowcy.

Zapanowała całkowita panika. Ogłuszający hałas syren mieszał się z krzykami Rebeliantów wyrywających ze stojaków miotacze i sprzęt bojowy. Na korytarzach zrobiło się tłoczno. Niektórzy wpadli w histerię i ci zginęli najpierw. Reszta miała szansę przeżycia, ponieważ Imperium potrzebowało źródeł informacji, ale było to tylko odroczenie wyroku.

Szturmowcy zdetonowali ładunki punktowe w kilku miejscach i z właściwą sobie precyzją przeszli do błyskawicznego ataku. Nie dali Rebeliantom żadnych szans. Mieli przewagę liczebną co najmniej 3 : 1, nie mówiąc o wyszkoleniu. W bazie znajdowało się najwyżej 100 osób, z tego prawdopodobnie mniej niż 20 brało już kiedyś udział w prawdziwej walce. To była jatka. Kręte korytarze zasłały ciała zabitych, rannych i ogłuszonych. Jazgot blasterów i eksplozje termodetonatorów zagłuszyły nawet ryk sygnałów alarmowych.

Wychodziliśmy właśnie z mojej celi, którą nauczyłem nazywać się "kwaterą", razem z kadetem Jagiem Wranlem i Skiitem, kiedy rozpętało się to piekło. I wtedy...wtedy...

Wiem, że dopóki tego nie powiem, nie będę mógł odpocząć. Pozostanę w pełnym cierpienia zawieszeniu, wypełniony winą jak zatruty kielich ... na zawsze. Wiem...ale...to jest tak trudne...

Wtedy...nadeszło objawienie. Zrozumiałem kim jestem. Wojna - pomyślałem - to wojna jest temu winna....Bardzo chciałem w to wierzyć.

Kiedy wyjrzałem za załom korytarza i ujrzałem wyłaniających się zza zakrętu szturmowców, kiedy zobaczyłem, jak poruszają się na ugiętych lekko nogach, wzajemnie się ubezpieczając, odwróciłem się do Wranla.
- Daj mi broń - wycedziłem cicho.
Zobaczyłem coś w jego oczach, może pytanie, a może lęk. A potem wyciągnął do mnie rękę. Pamiętam to dokładnie. Zwykły, ręczny blaster. Czułem jego ciężar w dłoni i słyszałem kroki zbliżających się szturmowców.

A potem wypaliłem Drallowi w twarz. Trysnęła gorąca krew, a on zwalił się jak kłoda pod moje nogi. Skiit stał zupełnie osłupiały, wlepiając we mnie te swoje wielkie oczy. Nie powiedział ani słowa. Patrzył.

A ja...zabiłem go.

A potem poddałem się szturmowcom. I tak zostałem zdrajcą po raz drugi.



Łudziłem się, że mogę z tym żyć. Myślałem, że czas zabije we mnie pamięć. Byłem idiotą. Po wielu miesiącach przesłuchań, których właściwie nie pamiętam, ostatecznie powróciłem do służby. W końcu byłem tylko szeregowym pilotem, który dostał się w szpony bandytów. Sam chyba w to uwierzyłem, bo zdołałem ich...ich ?...oszukać, a komputery w rebelianckiej bazie zostały wyczyszczone, zanim zdołali się do nich dobrać. Oszukałem ich. Byłem w tym dobry.

ISD "Eradicator". Tak nazywał się mój nowy przydział. Przesiadłem się na TIE Interceptora, ale nigdy już nie stoczyłem żadnej walki, chociaż bardzo tego pragnąłem. Wiedziałem, że po raz drugi nikt mnie nie uratuje.

Niewiele rozumiałem, to prawda. Byłem tylko tępym Balmorrańczykiem, prostakiem o nikczemnym umyśle. Zdawałem sobie jednak sprawę, że przegrałem. Przepustki spędzałem w garnizonach. Nie mogłem wrócić do domu i spojrzeć w oczy matce. Unikałem nawet własnego spojrzenia w lustrze. Czasem myślałem nad tamtą chwilą, kiedy Ithorianin mówił mi o "rozumnych istotach", ale wiedziałem już, że takich istot nie ma. Wszyscy jesteśmy zgubieni. Zdradzający i zdradzani. Groteskowe pasożyty zatruwające zimną Galaktykę swoim bólem i gniewem.

Tak myślałem. A jednak pewnej nocy miałem sen. Szedłem długim korytarzem rebelianckiej bazy, znacznie dłuższym niż mógł być w rzeczywistości, nieskończonym jak mój strach. Przede mną unosił się blaster. Przezroczysty i lekki, prowadził mnie naprzód. Próbowałem go schwycić, ale był jak hologram, choć emanował zimniejszym blaskiem. Naprzód, naprzód, naprzód...szedłem tym bezkresnym korytarzem za upiornym przewodnikiem, aż usłyszałem słowa wypowiedziane po Ithoriańsku. Właściwie szept.

Skiit stał przede mną. Był martwy. Serce łomotało mi w gardle.
- To nieprawda - wyszeptał - Wojna nas okalecza, ale znajdziemy ścieżkę.
Uśmiechał się dziwnym ithoriańskim uśmiechem, ale jego oczy były dokładnie takie, jak zawsze. Spokojne i mądre.
- Wojna okalecza nas wszystkich, ale kiedyś ból mija.
Patrzył na mnie. Martwy przyjaciel.
- Nadchodzi spokój, przyjacielu. Spokój. I wybaczenie.
I serce powoli ucichło w mojej zdradzieckiej piersi.



Kilka dni później wyszliśmy z hiperprzestrzeni. Rutynowa służba patrolowa na obrzeżach sektoru Meridian. Dali nam trochę polatać w pobliżu Wielkich Kamyków.

Wyłączyłem komunikator i system namierzania. Asteroidy dały mi schronienie przed detektorami masy "Eradicatora". Dezercja i zdrada - pomyślałem i uśmiechnąłem się mimowolnie, zwiększając prędkość mojego Interceptora. Aż wreszcie znalazłem się w pustce. I pośród ciszy. Czekałem chwilę, choć właściwie nie czułem strachu. Po prostu chciałem być całkiem spokojny.

Odpiąłem pasy i odblokowałem właz. Odepchnąłem się nogami od myśliwca i patrzyłem jak znika w czerni. Jestem - pomyślałem - jestem tutaj, gdzie musiałem się znaleźć.
- Jakie to melodramatyczne - przemknęło mi przez głowę. - Jakie żałosne.
Ale przecież wiedziałem, że nic mi nie pozostało. Nie zdołałem niczego zbudować. Nie zdołałem pokochać kobiety. Niczego nie stworzyłem. Przez całe życie byłem jak piłka odbijana przez potężnych graczy. Teraz sam musiałem zakończyć tę grę. Wyrwać im siebie. Tylko tyle mogłem zrobić.

Wisiałem zanurzony w pustce. Czas przestał istnieć. W miarę jak poddawały się systemy mojego kombinezonu, robiło się coraz zimniej. Widziałem tylko gwiazdy. Zwłaszcza dwie świeciły silnie. Przymknąłem jedno oko i jedna znikła. Imperium - wyszeptałem. - Albo...Otwarłem oko. Przymknąłem drugie. Jakie to łatwe - uśmiechnąłem się. - Rebelia. Imperium. Rebelia. Imperium. Rebelia. Imper...

A gdzie - wyjęczałem nagle, zdjęty drżeniem oziębionego ciała - a gdzie, wy skurwiele, jest moja własna gwiazda ? Gdzie moja gwiazda???!

I łzy popłynęły mi po policzkach.



A teraz już nie płaczę. Nie widzę już twarzy matki, nie czuję zimna przenikającego do szpiku kości. Nie słyszę nawet głosu martwego Skiita, który wypełniał mój umysł przez cały czas. Po prostu jestem jeszcze przez chwilę. Nareszcie sam. Nareszcie ja. Gwiazdy są teraz inne. Niemal mogę je dotknąć. Jestem tego pewien...gdybym tylko był w stanie się poruszyć. Myślałem, że będzie zimno...ale nie...już nie jest zimno. W ogóle nic nie czuję. Tylko lekkie mrowienie. Nic więcej.

Czekam. Umieram. Czekam. Gwiazdy są coraz bliżej. Pulsują...w moim rytmie...

Spokój...mamo...Skiit....spokój...i...wybaczenie.

Tak, mogę je dotknąć. I tę najbliższą...to...moja...gwiazda...pulsuje w rytm...mojego serca...wolniej...wolniej...wol...niej...wol...


Opowiadanie "Spokój i Wybaczenie" zajęło pierwsze miejsce w naszym konkursie w 1999 roku.


Figurki Star Wars


This site is in no way sponsored or endorsed by: George Lucas, Lucasfilm Ltd., LucasArts Entertainment Co., or any affiliates.
Star Wars and all its characters are (C) and TM by Lucasfilm Ltd.
Website content (C) ICO Squad, 2001-2016